• 1
  • 2
  • 3
  • 5
  • 6
  • 7
  • 9

Uwaga

Mpangala Village


 Jedziemy z Lusaki przez coraz bardziej normalną Zambię. Normalną, czyli rozlokowaną wzdłuż jedynej asfaltowej drogi w tej części Afryki. Chatynki ciągną się bez końca wzdłuż nowej chińskiej nawierzchni. Dookoła przepiękny kraj, w którym wszyscy ciężko pracują na roli. Jakieś 100-200 kilometrów od stolicy zaczyna się proza życia: droga jest wylana na dawnej bitej najmniejszym kosztem, więc tam, gdzie w porze deszczowej płyną rzeki, nie ma mostów. Dzięki temu genialnemu uproszczeniu, zamiast asfaltu pojawiają się kolosalne dziury, właściwie kratery.




Wszystkie samochody zwalniają do 5 km/h, walcząc na różne sposoby z czymś, co w Polsce uznalibyśmy za rodzaj totalnej katastrofy i drogi trwale zamkniętej dla ruchu. Tutaj nie tylko przejeżdżamy my, samochodami terenowymi, ale jakoś dają radę też zwykłe autobusy, osobówki i TIR’y. Nie odbywa się to niestety bez strat.

Co chwila mijamy serię stosów gałęzi, znakujących w Zambii miejsca wypadków drogowych, które należy ominąć ze szczególną ostrożnością. Zwykle są to wielkie, wywrócone na bok ciężarówki, które nie dały sobie rady z realiami tej niezwykłej arterii.


Nocujemy tam, gdzie nas noc zastała. Po ciemku znajdujemy budkę, w której dwóch leśników pilnuje miejscowego buszu i rezerwatu. Jak zawsze w Afryce - są serdeczni i gościnni, pozwalają nam rozbić obóz przed swoim służbowym domkiem, rozpalają nam ognisko i udostępniają to, co mają. Dla nas najważniejsza jest ich obecność i kawałek normalnego dachu w razie kolejnej ulewy.



W zamian zapraszamy ich na kolację. Razem ją jemy i rozmawiamy o piłce nożnej. Natychmiast dyskusja się ożywia, gadamy o rozpoczętym właśnie dzisiaj Pucharze Narodów Afryki. Zgodnie z tym, czego dowiedzieliśmy się już wcześniej, dziś o 23.00 swój pierwszy mecz ma zagrać Zambia!! W dodatku z Senegalem, jednym z najlepszych zespołów Afryki. Bez wiary we własne słowa – pytamy, czy mają tu może telewizję...


Miejsce nazywa się Kalonje i nie wygląda na to, że możliwe jest tu oglądanie transmisji meczu na żywo… Ale nasi rozmówcy uśmiechają się zachęcająco i po kolacji zasuwamy razem na piechotę, po ciemku, przez busz. Znajdujemy w nim kilka chatek, w których mieszkają z rodzinami nasi gospodarze. Na podwórku stoi wielka czasza anteny satelitarnej i bateria słoneczna, w ciasnym ale przytulnym wnętrzu piętrzy się efektowny stos starych głośników w kształcie piramidy.


Ma to wszystko prawie 2 metry wysokości, wśród mniejszych i większych kolumn i membran jest też malutki ekranik LCD. Całość zasilana z akumulatorów - działa. Razem, przy świecach, oglądamy mecz Zambia-Senegal, wcześniej organizując oczywiście zakłady. Mimo oficjalnej i wyraźnej w statystykach przewagi Senegalu (to taka relacja jak Polska-Niemcy), wśród całej publiczności dominują optymiści. Obstawiane są remisy 0:0, 1:1, pojawia się 1:0 dla Zambii, a ja twardo obstawiam 2:1 – co mi tam!

Mecz jest niesamowity – napięcie w głównej izbie domu jest wyraźne, zza zasłonki wyglądają na chwilkę buzie obudzonych, mniejszych dzieciaków. Przed telewizorkiem zasiada pięciu fanów Zambii z Polski i pięciu fanów Zambii z Zambii. Razem krzyczymy i zagrzewamy do walki naszą wspólną ekipę. Gdzieś w głębi serca tak sobie myślę: „ale to byłoby magiczne, gdyby ten razem oglądany mecz, w takim niesamowitym miejscu, zakończyłby się moim wynikiem 2:1, absolutnie wymarzonym przez całą Zambię…”.

Po kilkunastu minutach pada gol dla Zambii. Cała chatka szaleje z radości.


Gdy pada drugi gol, szaleństwo sięga zenitu. Radości nie przyćmi już honorowy gol dla Senegalu – mecz kończy się wynikiem 2:1 dla Zambii. Nie wiemy, czy to GloBall przyniósł szczęście naszym Gospodarzom, ale nam pozostanie w pamięci najfajniej oglądany w TV mecz w życiu.


Po całym, kolejnym dniu drogowych przygód docieramy w pobliże granicy z Tanzanią. Nie jest to hop-siup, bo choć Zambia ma tylko 10 milionów mieszkańców, jest ponad 3 razy większa od Polski… W jakimś momencie na drodze pojawia się anomalia. Zamiast ciężarówki czy pick-up’a mija nas… rozpędzone do granic możliwości na tej drodze Porsche Carrera 911, rocznik na szybkie oko 1955.


Wersja rajdowa. Ale jak to rajdowa, skoro na drodze jest normalny, czyli bardzo afrykański,  ruch? Po chwili sytuacja się wyjaśnia: mija nas kolejnych kilkanaście aut tej samej proweniencji. Same bardzo stare, szykowne fury – 40-sto letnie Volvo, Peugeot’y, kolejne Porsche itepe. Mijamy się właśnie z dorocznym, transafrykańskim rajdem old-timerów z Londynu do Capetown. Zastanawia nas przez sekundę, czy taki rajd – ewidentnie odbywający się w ramach normalnego ruchu drogowego bardzo starymi autami – jest bezpieczny? Otóż nie jest. Ja jadę Guciem, trzymając się dzielnie swojego, czyli lewego, pasa wąskiej jezdni (jak na razie wszystkie kraje, które odwiedziliśmy, kultywują ruch lewostronny, co na początku budziło w nas pewne emocje). Widzę pędzące na mnie wyścigowo, muzealne auto z Europy. Gwałtownie hamując, zjeżdżam na pobocze, ratując się przed czołówką. Z pełną prędkością mija nasz samochód wiekowe, białe Volvo.  Następne pędzi stary jak świat Mercedes – nie ma szczęścia swojej poprzedniczki. My musimy wrócić na swój pas ruchu, inaczej Gucio wpadnie do bardzo głębokiego rowu kończąc swoją przygodę z Afryką. Mercedes nie ma innego wyjścia – musi jechać zgodnie z przepisami. Jako że rajduje – naszym zdaniem odrobinę nieodpowiedzialnie – kończy źle. Jadąc jakieś 90 km./h. nie może zmienić już toru jazdy  ani zahamować– wpada z pełną prędkością w wielką dziurę. Pewnie zerwał zawieszenie. Mijamy go bez żalu – myślę, że Panowie trochę przesadzili.

Nie zmienia to faktu, że rajd old timer’ów wzbudza wielkie emocje zarówno wśród nas (uwielbiamy stare samochody), jak i wśród lokalnej publiczności – zachwyconej, że na drodze dzieje się coś ciekawego. W Afryce ryzyko jest „part of the game”.

Zbliżamy się do granicy. Jest za późno, by na nią wjechać, więc zgodnie z naszym mocno już nieaktualnym planem – szukamy wioski bez dostępu do prądu i innych dobrodziejstw (?) cywilizacji.

Jadąc polnymi drogami szukamy odpowiedniego miejsca na mecz. Tak GloBall trafia na

Mpangala Village

Wioska jest rozrzucona w buszu, więc nie widać, że mieszka w niej 527 osób. Pojedyncze chałupki stoją w sporych odległościach od siebie, co nie przeszkadza lokalnej społeczności sprawnie się porozumiewać. My szukamy Szefa Wioski – mamy już niezbędne doświadczenie, pozwalające na rozbicie bezpiecznego obozu i zorganizowanie meczu w najlepszy możliwy sposób – za zgodą starszyzny wioski, w zgodzie z obowiązującymi tu zwyczajami i poszanowaniem hierarchii, jaką trzeba uwzględnić w czasie prowadzonych rozmów.


Szefem wioski jest Whiteson Siame – nie ma go dziś  na miejscu, więc rozmawiamy z jego zastępcą. Nazywa się Festus Silwamba. Mpangala Village to już sam koniec Zambii, niedaleko granicy z Tanzanią i Malawi. Wioska jest tak daleko od stolicy, jak to tylko możliwe. Tak jak dotąd na naszej trasie – ludzie mają tutaj co jeść, nie mają natomiast całej reszty. Na wagę złota są zarówno nasze piłki, jak i właściwie wszystkie przedmioty użytku codziennego.


Tutaj również nasza kolumna aut to już klasyczna sensacja. Mimo, że widać dookoła raptem kilka domków z obejściami, w buszu jest ich znacznie więcej. Szybko dookoła rozbijanego obozu gromadzi się tłumek dzieci i dorosłych. Posiłki docierają – pieszo i na rowerach – na bieżąco. Wyjaśniamy, dzięki pomocy Festusa, który dobrze mówi po angielsku, o co nam chodzi. Plan wspólnego meczu budzi wśród ludzi wielkie emocje. Wszyscy się śmieją, pokrzykują i aktywnie uczestniczą w wyborze składu swojego zespołu.


Gracze zambijscy to: Abishai Sinwingwa, Stephen Simukanzye, Pefiasi Silwimba, Allan Siame, Sunday Silwimba, Monday Siame, Sunday Siame.

My gramy wszyscy, poza Hetmanem, który jest kontuzjowany. Dzisiejszy mecz od razu wydaje się inny niż wszystkie dotąd. Fajne miejsce, niesamowita i liczna publiczność, świetny zespół po drugiej stronie boiska. Gramy już całkiem nieźle jako Nieformalna Reprezentacja Polski – zgraliśmy się jako zespół, trochę poprawiła nam się kondycja. W dodatku mamy, poza kilkoma ofermami, parę asów w rękawie. Największym jest Hetman, nasz najlepszy napastnik, który na razie niestety nie gra z powodów lekko zdrowotnych. Ale na szpicy czyha na błędy przeciwnika bramkostrzelny, choć nie najszybszy Jurek, wspierany przez wysportowanego i uniwersalnego Doktora Roberta (który jest też naszym kapitanem).


Bardzo sprawnie w środku pola działa Bart, świetny w pomocy jest Marjo. Gdy tylko mogą porzucić kamery – na boisku dobrze dają sobie również radę Tomek i Antoś. Obrona złożona z Matoua i Paparazziego jest kiepsko wyszkolona, ale czasami skuteczna dzięki poświęceniu i poczuciu humoru. Na bramce stoi nasza jedyna dziewczyna, Marta, która zaskakująco dobrze broni mimo bolącego od tysięcy kilometrów jazdy kręgosłupa. Polska gra coraz lepiej, więc z narastającym optymizmem patrzymy w naszą piłkarską przyszłość.


Mimo to, mecz przegrywamy 2:1. Plan był taki, że mają wygrywać miejscowi, ale życie szybko ten niesportowy zamiar zweryfikowało. Teraz każdy nasz mecz to już nie jest happening, tylko prawdziwa walka. Mecz GloBall to może nie krew, ale na pewno pot i łzy. Prawdziwa rywalizacja. Nie ma w ogóle fauli, choć część graczy zasuwa w butach, a część na boso.


Atmosfera zawsze jest przyjazna i odświętna – oba zespoły klaszczą, doceniając nawzajem własne udane akcje. Przewróceni przeciwnicy obu zespołów pomagają sobie we wstawaniu, jest totalne fair play i mnóstwo świetnej zabawy.


W Mpangala Village jest również o wiele więcej składowych udanego Meczu Bardzo Towarzyskiego. Najmniejsze dzieci zajmują się podawaniem piłek, które wypadną poza bardzo umowne boisko. Lewy bok naszego stadionu tworzą samochody GloBall, prawy – gęsty tłumek dorosłych ze wsi, głównie kobiet z maluchami w chustach na plecach, gorąco dopingujących Zambii.


Jedna z nich nazywa się Prestar Nalwamba. To według nas Gracz(-ka) meczu – stojąc wśród publiczności, nie mogła wytrzymać, i spontanicznie włączała się w przebieg gry, efektownie dryblując i główkując … w czym nie przeszkadzało jej śpiące w chuście na plecach niemowlę.


Po meczu specjalna piłka trafiła oczywiście w ręce Prestar, co zaowocowało mini meczem z udziałem pozostałych mam. Każda z nich – oczywiście z potomkiem w chuście, przyczepionym przemyślnie między łopatkami.


Wirtuozeria piłkarska zadziwiała nie mniej, niż mistrzostwo poruszania się tych kobiet z dziećmi na plecach – w każdej, nawet najbardziej dynamicznej sytuacji, dzieci luksusowo chybotały się tylko - albo w ogóle się nie budząc, albo wielkimi oczętami przyglądając się wyczynom  swoich mam.


Mecz jest zacięty i po prostu świetny. Jesteśmy zadowoleni z wyniku, a całe Mpangala Village szaleje świętując zwycięstwo. Piłki trafiają do rąk roześmianych dzieci, jest dokładnie tak, jak wymarzyliśmy sobie myśląc o idealnym meczu GloBall.


Po meczu ludność Mpangala nie zamierza się rozchodzić – nasz obóz jest dla nich zbyt wielką atrakcją. Autorytet Festusa działa podobnie, jak wcześniej w Mukuni Village obecność z nami Kelvina: ludzie co prawda przyglądają się nam ciekawie, ale zachowując komfortową dla obu grup odległość.


My zresztą równie ciekawie przyglądamy się im. Śmiesznie to wygląda – obie strony są tak samo podekscytowane możliwością wzajemnej obserwacji. Dookoła obozu słychać śmiechy, dochodzi do wielu scen bratania się, żartowania, zaczepiania i pozdrawiania. Wewnątrz obozu pozostaje Festus, który koordynuje rozwijające się relacje międzykulturowe. Jako że w Mpangala jest super bezpiecznie, nie czuć żadnego nacisku, jakiejkolwiek złej atmosfery – a po meczu cała wioska okazuje wyraźny niedosyt wrażeń – decydujemy się na postawienie po raz pierwszy kina objazdowego. Dotąd nie było dla niego odpowiednich warunków – musi działać po zmierzchu, a my musimy być odpowiedzialni, bo po ciemku mogą dziać  się różne dziwne rzeczy, których nie potrafimy być może  kontrolować.


Wyciągamy projektor, który w tym celu przekazała nam firma ACER. Łączymy razem cały sprzęt z lekką tremą – czy po tych wszystkich wertepach i kurzu będzie działać? Generator już warkocze, naciskamy parę guzików i jest! Całość działa sprawnie. Rozstawiamy ekran, ludzie z Mpangali rozsiadają się wygodnie na łące i czekają na filmy. Najpierw puszczamy kilka naszych klipów GloBall – największe emocje budzi ten z Ukrainy, bo najlepiej w nim widać, jak odbyła się taka sama akcja - ale w zupełnie innej wsi na drugim końcu świata. Publiczność najbardziej cieszy się, że na filmie rozpoznaje tych samych ludzi, z którymi dziś zagrali.


Żywe reakcje budzą też wkraczające do naszego obozu na Ukrainie krowy – są inne niż te tutaj, w Afryce. Z uwagą oglądane są też rośliny i europejskie widoki – tak inne niż te znajome dla naszych Gości. Po części globallowej puszczamy dzieciakom – tak przed snem – uwielbiane w Polsce bajki, ciekawi, czy zostaną zrozumiane i dobrze odebrane? Wybierały je dzieci w krakowskich szkołach, z listy takich filmów, które nie wymagają tłumaczenia na języki obce. Zgodnie z przewidywaniami – dla dzieci tutaj bajka na dużym ekranie to wielka frajda, a przygód Krecika czy Reksia nie trzeba wyjaśniać nikomu na całym świecie ;-) Seans przerywa nam burza, w końcu jesteśmy tu w porze deszczowej.


W obozie zostajemy sami z Festusem. Rozpoczyna się długa, fascynująca, czterogodzinna rozmowa. Jej tematyka jest imponująca: interesuje nas cała Zambia i Afryka, jej gospodarka, społeczeństwo i historia. A Festus odpowiada na każde, najtrudniejsze nawet pytanie ze swadą i pewnością siebie.


Rozmawiamy o miedzi – której eksport stanowi 70% PKB Zambii. Jej kopalnie w okolicach Kitwe i Ndoli to jedne z największych na świecie złóż. Na szczęście cały przemysł wydobywczy po latach wyzysku stał się własnością Zambii i zyski z niego w dużym stopniu trafiają wreszcie do zwykłych ludzi. W jakim procencie – nie wiemy, korupcja w Afryce jest raczej powszechna, więc zapewne sporo kasy trafia dalej do kieszeni co lepiej ustawionych postaci zambijskiego świata polityki i biznesu. Festus – który przez wiele lat pracował w kopalni miedzi koło Ndoli - twierdzi jednak, że widać duży postęp i wiele zmian na lepsze – nie tylko w odniesieniu do złóż surowców.

Po ostatnich wyborach, które były w pełni demokratyczne i chyba bardzo udane – wiele zmian przyspieszyło i dotarło do zwykłych ludzi, nawet do odległej Mpalanga Village. Wioska wzbogaciła się o baterię słoneczną, telewizor i antenę satelitarną, łapiąc tym samym prawdziwy kontakt ze światem zewnętrznym. Wszystkie dzieci w odpowiednim wieku chodzą już do szkoły podstawowej, przebiegająca obok droga krajowa zapełniła się autami. Coś dobrego wreszcie się dzieje. W pobliżu zbudowana została linia energetyczna, więc pewnie niedługo pojawi się prąd. Rozmawiamy dalej – Festus wie o sytuacji w Afryce znacznie więcej, niż ja wyczytałem z zabranych ze sobą 20 książek i wcześniej z Internetu.


Otacza nas Afryka Środkowa, która wreszcie cieszy się z pokoju po dekadach wojen. Nastały czasy dojrzewającej demokracji i ogólnie coraz bardziej powszechnego ładu. Wspomniana produkcja prądu to w Zambii  druga po miedzi gałąź przemysłu. Z jednej jedynej elektrowni w  Kariba, gdzie nad rzeką Zambezi zbudowana została wielka zapora - pochodzi dziś prąd dla całej Zambii. Starcza go jeszcze na eksport do 5 innych krajów. O tym również Festus opowiada bardzo ciekawie – jest absolwentem technikum elektrycznego, zna się na prądzie ;-)

Inny wątek naszej rozmowy to dzikie zwierzęta – miejscowi ludzie świetnie wiedzą, że natura jest ważna, mają pełną świadomość sensu ochrony przyrody. Jednak na miejscu nie ma dzikich zwierząt – tu mieszka sporo ludzi, dzikie zwierzaki są zjedzone, mają się jednak dobrze w parkach narodowych. Festus mądrze mówi o tych parkach – jako kapitale tej ziemi, oraz afrykańskim dziedzictwie, nierozerwalnie związanym z naturalnym szacunkiem dla Matki Natury.

Potrzeby ludzi w Mpangala? Prąd i ubrania, najlepiej ciepłe! To nas zaskakuje – kurcze, to Afryka, a wszędzie spotykamy zmarzniętych ludzi albo paradujących w puchowych kurtach delikwentów. Wynika to głównie z wysokości – w tym klimacie na 1500 m./n.p.m. lub więcej, w ciągu dnia bywa chłodno, gdy się zachmurzy lub pada – bywa nawet poniżej 20 stopni. A w nocy może być jeszcze zimniej. Dla nas jest to wiosenna, miła aura, ale Afrykanie drżą wówczas z zimna. Nie wspominając o tych, których przemoczy deszcz, którego jest tu często w nadmiarze. Większość naszej trasy jak na razie przebiega po płaskowyżach na takiej właśnie wysokości. Tu naprawdę bywa zimno. Nie mieliśmy w planie wspierania napotkanych ludzi ubraniami, ale potrzeba - matką wynalazku. Okazało się, że wszyscy wzięliśmy ze sobą z Polski zbyt wiele ubrań. Za dużo w samochodach (na statku nikt nie miał problemu z wagą bagażu), jeszcze więcej dowieźliśmy ze sobą samolotem. Tymczasem tutaj wystarczy parę zmian gaci i skarpetek, 3 koszulki i jedna zmiana cieplejszych rzeczy. Nie trzeba wtedy zbyt wiele prać (pranie to nieporozumienie w tych warunkach) i co najważniejsze – nie trzeba wtedy suszyć chorych ilości rzeczy. A nie ma szans na suszenie – cały czas jedziemy, gramy mecze, tylko wieczorem jest czas, gdy rozbijemy już obóz, ale wtedy zawsze pada. I tak w kółko.


Rozdajemy więc ludziom nasze własne ubrania. To świetna metoda, by pozbyć się kłopotu i nadmiaru – a tutaj te rzeczy są niesamowicie potrzebne. To jedna z wielu nauk, jakie codziennie pobieramy od Afryki i Afrykanów. Konsumpcyjny model życia, którego padamy ofiarą w Europie, to niezwykle zaborcza i podstępna bestia. Łatwo jej ulec, ale tutaj widać, jak niewiele ma to sensu. Oczywiście, jednym z podstawowych marzeń ludzi w Afryce jest „wyjechać do Europy”. My odczuwamy tutaj mocno polski balast posiadania zbędnych dóbr czy dostępu do mnóstwa w gruncie rzeczy niepotrzebnych usług. Wiele różnic dzieli te dwa kontynenty. Tutaj ludzie nie mają nic, ale są szczęśliwi, roześmiani, otwarci, radość można spotkać dosłownie na każdym kroku. U nas ludzie mają wszystko, ale są zestresowani, tacy ogólnie nieuśmiechnięci, smutni.

Próbujemy zrozumieć, dlaczego?

Dlatego - cieszymy się z „african time”, wspaniałego zjawiska, które polega na tym, by nie przywiązywać nadmiernej wagi do upływu czasu. Po miesiącu w Afryce nie korzystamy już z zegarków, wstajemy w rytmie wschodów słońca, idziemy spać - gdy się zmęczymy. Wszyscy są wyraźnie z tego powodu szczęśliwsi. „African time” pozwala spokojnie stać w kolejce w banku, która w ogóle nie idzie do przodu. „African time” powoduje, że nie jesteśmy niczym zestresowani na granicy, podczas gdy miejscowi urzędnicy bez pośpiechu godzinami załatwiają mniej lub bardziej sensowne formalności. „African time” może być problemem dla kogoś, kto właśnie przyjechał do Afryki i nic o nim nie wiedział. Tak naprawdę - to cudowne zjawisko, klucz do zrozumienia mentalności ludzi i natury tego miejsca. Nam się „african time” bardzo podoba, nawet mimo to, że mamy napięty plan i tak naprawdę się spieszymy, cały czas ciężko pracując.

Jest taka anegdotka z Afryki, z czasów kolonialnych:
„może to wy macie zegarki - ale to my mamy czas” :-)

Rozmawiamy z Festusem o jedzeniu – oczywiście jest, nie ma z nim problemu, w tej części Afryki nie występuje zjawisko głodu. Festus zbywa to zagadnienie jednym gestem. Może nie ma pieniędzy, ale podstawowe potrzebne do życia rzeczy robią tu sobie wszyscy sami i świetnie sobie z tym radzą.

Na pytanie, czy ważne są dla nich piłki - ożywia się. Gestykulując intensywnie, wyjaśnia, że w piłkę grają tu wszyscy, i jednym z podstawowych marzeń człowieka w Mpangala jest posiadanie własnej, prawdziwej piłki. Nie takiej zrobionej samodzielnie z folii, gumek i szmatek – takimi grają tu wszyscy (wciąż prowadzimy zresztą handel wymienny – samoróbka za futbolówkę, powstaje świetna kolekcja). Marzeniem jest posiadanie prawdziwej piłki.


Jedzenie rośnie tu prawie wszędzie, woda jest, ubrania można zdobyć (choć niełatwo). Na piłki nie ma żadnych szans. Przed naszym przyjazdem w na całą wioskę Mpangala przypadała jedna prawdziwa futbolówka, ale zniszczyła się ostatecznie jakiś miesiąc temu i zostali bez żadnej. Ta ostatnia służyła dzielnie, wciąż naprawiana, prawie 3 lata!! W tej sytuacji 20 piłek, które wręczamy graczom i starszyźnie, ustawia futbolowo wioskę na najbliższe lata. A granie w piłkę to tutaj – jak wszędzie dotąd w Afryce – najważniejsza, powszechna i pożyteczna rozrywka. Festus mówi mniej więcej to samo, co Kelvin w Mukuni Village – dzięki piłce dzieci są silne i zwinne, dzięki piłce spędzają czas aktywnie i bez kontaktu z ciemną stroną mocy (używkami i lenistwem), dzięki piłce mają pasję i marzenia. Poza tym Sub-Chief Mpangala Village wyjaśnia nam, że jedna piłka = radość dla co najmniej 20 dzieci na raz. W tej sytuacji nasze 1000 piłek może dać radochę jakimś 20.000 dzieci w Afryce. Myślę sobie, że to fajna analiza naszej inicjatywy :-)

Nasza rozmowa z Festusem przeciąga się dalej -  do późnych godzin nocnych. Jest pełnia pory deszczowej, w nocy w nieba spada na nas ocean wody, wszyscy razem – dyskutując – trzymamy nasz centralny dach nad obozem, by nie odleciał. Wylewamy też wodę z nawisów, które co chwila się tworzą i grożą zawaleniem dachu naszego małego domostwa.

Nie przeszkadza to w niczym w naszej rozmowie. Co prawda stoimy już po kostki w wodzie, ale wymiana opinii o świecie, Afryce, Europie, religiach, ekonomii i dniu codziennym – trwa w najlepsze.


Festus jest niesamowity. Wie o makroekonomii więcej niż większość z nas. Streszcza nam błyskotliwie geopolitykę całego kontynentu, po czym sprawnie przechodzi do analizy sytuacji gospodarczej na świecie. A nie jest bynajmniej – przynajmniej z wyglądu – profesorem z Harvard’u. Pytam, skąd to wszystko wie? Odpowiada, że z telewizji, książek i gazet. Festus czasami ma dostęp do TV (gdy akumulator przy domu szefa wioski naładuje się od baterii słonecznych) – mają we wsi wspomnianą antenę satelitarną, dar od rządu Zambii (a na niej ponad 300 kanałów). Gazety dają kierowcy z przejeżdżających pobliską drogą ciężarówek. Książki też są, choć nieliczne, w społecznej bibliotece. Festus jest również jej bibliotekarzem.

W tej sytuacji – mówi Festus – wystarczy tylko ciekawość świata i chęć rozmawiania o nim. On to uwielbia. Jako najbardziej oczytana osoba w okolicy, pełni również funkcję sub-chiefa wioski, oczywiście bezpłatnie. Według mnie to najmądrzejszy facet, jakiego w życiu spotkałem. Bo jego wiedza nie tylko jest bogata, wszechstronna i imponująca. Przede wszystkim jest to najcenniejsza wiedza na świecie - bo samodzielnie zdobyta w niezwykle trudnych warunkach.

Materialny finał naszej rozmowy – nieoczekiwany dla bezinteresownego i skromnego Festusa - to wręczony w prezencie nóż (bardzo potrzebna w Afryce rzecz), moja ulubiona kurtka (tu będzie służyła jeszcze lepiej niż dotąd), oraz przewodniki po RPA, Namibii, Zambii i Botswanie – nam już mniej potrzebne i na szczęście po angielsku (Festus płynnie używa tego języka). Ich zawartość jest dla naszego Gościa i Strażnika wyjątkowo cenna – uwielbia solidne resume dotyczące konkretnego kraju i społeczeństwa. Festus tłumaczy nam w prostych i celnych słowach, dlaczego Zambia tak różni się od Zimbabwe, Tanzanii, Namibii czy Kongo. O każdym z tych krajów syntetycznie opowiada, zwracając uwagę na punkty zwrotne – pierwsze demokratyczne wybory, zakończenie wojny domowej czy nacjonalizację strategicznej gałęzi gospodarki.

Kraje tej części Afryki, gdyby nie przeżyły kolonializmu i były dobrze zarządzane – byłyby bogatsze niż wiele krajów europejskich. Kongo, najbardziej zniszczony latami wojen i klęsk kraj w Afryce Środkowej, to najbogatsze w surowce państwo w tej części świata. Są tu i ropa, i diamenty, i największe na planecie złoża miedzi, i bardzo dochodowe zasoby najcenniejszych gatunków drewna. Kongo było od dekad rozrywane wojnami, stymulowanymi przez inne kraje (a często nawet – przez pojedyncze, zachodnie koncerny). Dziś jest wielkim cmentarzem bez dróg, położonym nad prawdziwym ekonomicznym El Dorado. Miejmy nadzieję, że teraz będzie tam już teraz coraz lepiej – tak twierdzi Festus, a ja mu wierzę.


Wyjeżdżamy z Mpangala żegnani przez tłum ludzi, Festusa i syna szefa wioski, który przygotował na pożegnanie fajne przemówienie. Gnamy na granicę, mając poczucie dobrze spełnionego obowiązku…


I zapisany adres pocztowy do Festusa i szkoły w Mpangala. Będziemy mogli po powrocie coś jeszcze zorganizować dla naszych nowych przyjaciół.

Przed nami Tanzania.

Dodatkowe informacje