• 1
  • 2
  • 3
  • 5
  • 6
  • 7
  • 9

Uwaga

GloBall wyrusza, bo czeka Aruscha


Zanim rozpędzimy się w kierunku Aruschy (gdzie ponoć mamy załatwiać papierologię związaną z wpuszczeniem naszych samochodów do krateru Ngorongoro), zatrzymuje nas małe miasteczko Iringa. Zaczyna się właśnie z dawna oczekiwana plaga awarii naszych samochodów...


Na pierwszy ogień idzie skrzynia biegów w „Trupku”. Śpimy w centrum miasta, według książek miało być niebezpiecznie, ale oczywiście, jak to w Afryce - jest bezpiecznie.

Ekipa rozłazi się po  mieście, by zrobić zakupy, wysłać relacje do Internetu i poczuć klimat lokalnej społeczności. W tym czasie nasz team mechaników załatwia na całą noc… warsztat samochodowy.

Jego właściciel nic od nas za to nie chce, ani pieniędzy, ani giftów, cieszy się, że może pomóc. Samochody stają na placu przed warsztatem, tu rozkładamy obóz. Mechanicy w nocy przeprowadzają turbo skomplikowaną operację – bez pomocy z zewnątrz, ekipa GloBall sama wyciąga z Daihatsu skrzynię biegów, naprawia ją i wstawia z powrotem.

Rano możemy jechać dalej, a czeka na nas…

Aleja Baobabów

… czyli najpiękniejsza trasa jak dotąd, a do poduszki wymarzony i trochę jakby zaplanowany baobab o oczywistym imieniu „Kraków” ;-)

Jak Staś i Nel, po całym dniu jazdy przez wspaniałe góry pełne natury,  szukamy miejsca na obóz pod największym możliwym drzewem w okolicy. Baobab jest wielki i piękny, czujemy się zatem zawodowo – dosłownie jak w „Pustyni i w Puszczy”, w której zresztą przecież właśnie naprawdę jesteśmy. Praca pod „Krakowem” wre do późnych godzin nocnych – jutro pierwszy mecz Polska-Tanzania, a my mamy mnóstwo roboty z relacjami GloBall...

Pierwszy mecz w Tanzanii gramy we wsi, z której Bart zrekrutował naszego Strażnika Nocnego. Strażnik Nocny - zwany w całej Afryce „Watch Man’em” - to gwarancja spokoju, bezpieczeństwa i dobrego kontaktu z miejscową społecznością. Opłata za usługę jest elastyczna – czasami to odrobina pieniędzy, czasami – dowolny prezent. My staramy się zawsze zapłacić uczciwą cenę, nawet jeśli nie ma takiej bezpośredniej potrzeby czy oczekiwania od naszego lokalnego partnera. Jeśli nasze relacje rozwijają się w kierunku misyjnych celów GloBall, z prywatnych zasobów dorzucamy coraz obfitsze dary – kurtki, bluzy, spodnie etc.

Specjalnie dla „Watch Man’ów” wieziemy też bardzo wartościowe w Afryce noże i czapki z daszkiem od Helikona, naszego partnera w zakresie tekstyliów. Naszych Gości zachwycają te rzeczy swoją jakością – są przyzwyczajeni do chińszczyzny najniższej jakości i bardzo lubią rzeczy porządnie uszyte z materiałów wysokiej jakości.

Nasz Strażnik spod baobaba, choć nie mówi po angielsku, dzielnie nas pilnował przez całą noc – a Bart był u niego w domu. W którym nie było dosłownie niczego – poza maczetą i żoną.

We wsi oczywiście pełna bieda w zakresie ubrań, przedmiotów codziennego użytku, więc wyposażamy go w pełną gamę tekstyliów, menażkę ze stali nierdzewnej i wszystko, co tylko się da. Jest bardzo szczęśliwy. Razem jedziemy do wsi – która jest rozrzuconą po całej sawannie zbieraniną domków i zagród.

Wcześniej wspólnie wybieramy się na inspekcję pól uprawnych – w nocy niby spaliśmy w buszu, rano okazało się, że rozbiliśmy się na poboczu prawdziwej, pieszej autostrady.

Ścieżkami wokół „naszego” baobaba zaczęły wędrować liczne stada krów z pasterzami i całe, długie kolumny ludzi z motykami i pojemnikami z wodą na głowach. To obudziły się okoliczne rodziny i ruszyły do pracy w polu. Zaciekawiło nas, dokąd idą – zwykle pola otaczały dotąd bezpośrednio domostwa.

Jedziemy kawałek ścieżką w tym samym kierunku. Okazuje się, że 300 metrów dalej zaczyna się czarnoziem. Wszystko rośnie tu o wiele lepiej, niż na czerwonej ziemi wcześniej. Wszędzie dookoła są pola, uprawiane oczywiście ręcznie za pomocą motyk. Gdyby tak kupić tym ludziom traktor…

Po wizycie w rolniczej części miejscowości jedziemy do „centrum”, które wyznaczone jest obecnością drogi, kilku sklepików i miniaturowego targowiska.

Gramy mecz z malutkimi dzieciakami, wynik w związku z tym jest dyplomatyczny – Tanzania wygrywa 2:0, dzieciaki nie mogą później uwierzyć, że każde otrzymuje własną piłkę.

Tutaj stan posiadania własnych piłek wynosił dotąd okrągłe zero, więc 20 wręczonych GloBall’ówek nieco poprawi sportowe zasoby miejscowości na jakiś czas.

Jedziemy Dodoma.

W stolicy Tanzanii, Dodomie, robimy zapasy na kilka dni, tankujemy i spawamy rozpadające się auta. Nasze samochody strasznie dostają w kość od przewożonych ciężarów i „the Road to Hell” – drogi pięknej, ale o morderczej dla maszyn nawierzchni.

Kamienie, dziury, „tarki”, kratery, hopki – co chcesz, masz. Jazda wygląda jak Paryż-Dakar. Po drodze mijamy kolejne odcinki dróg budowanych przez chińskie i japońskie firmy.

Oj, zmieni się ta Afryka niedługo, zmieni… Te drogi to życiodajne arterie dla mieszkańców.

Wzdłuż nich pojawia się biznes, pieniądze, nowe szanse na rozwój. Nie ma się z ich powodu co martwić o tą Afrykę surową, piękną i dziką. Jest jej dookoła tak dużo, że lepsze drogi i trochę nowoczesności nie powinno niczemu i nikomu zaszkodzić. A ludzie skorzystają z nich na pewno.


Dodoma to zupełnie inne miasto niż Lusaka. Jest maleńkie, mieszka tu może ze 40.000 ludzi. Co prawda jest lotnisko (polowe) i koszary armii tanzańskiej (malutkie) ale nie dopada nas tu w ogóle negatywny syndrom „wielkiego miasta”. Armia tanzańska na naszych oczach rusza na ćwiczenia (kondycji), a my szukamy kogoś, kto pomoże nam w spawaniu.

Na szczęście nie ma żadnego problemu ze spawarkami i spawaczami – naprawiamy pękniętą ramę, łatamy inne dziury w samochodach i możemy wyruszyć w kierunku Aruschy.

Następny odcinek trasy przez tanzańskie lasy  to kawał bezludnych pustkowi… Zasilamy w piłki i bardzo tu potrzebne igły do ich pompowania lokalny zespół piłkarski w jedynej miejscowości na całym, długim odcinku…

… i rozbijamy obóz na przełęczy z niesamowitym widokiem na rozpoczynające się tutaj, sławne…

Masai Steppe…

To niekończące się płaskowyże rozciągnięte wzdłuż Wielkiego Rowu Afrykańskiego, zamieszkane przez zupełnie innych ludzi niż ci, których poznawaliśmy dotąd. Obrazkowo jest to ta Afryka, którą wszyscy najlepiej znają z Discovery Channel i klasycznych filmów przyrodniczych – sawanna z charakterystycznymi płaskimi koronami drzew, zamieszkana przez zebry, żyrafy i liczne antylopy. No i oczywiście samych Masajów.

Zanim jednak rozwiniemy swoje relacje z tym budzącym wiele emocji plemieniem, walczymy dalej z awariami. Głupie 300 kilometrów jedziemy tu w żółwim tempie – droga jest tak zła, że średnia prędkość nie przekracza 20 km./h. Do tego jeszcze dziury katują tak nasze auta, że musimy zjechać na kolejne spawanie popękanych ram i karoserii do miasteczka Kondoa, którego nie mieliśmy w planie. 

Ale skoro samochody zaczynają wyglądać tak, jak typowe afrykańskie zabawki-samoróbki, nie mamy innego wyjścia…

Dodatkowe informacje